Monodram Julii Eisenbardt “Co by się nie pomarnowało” w reżyserii Pawła Sroki jest spektaklem niezwykłym - nie tylko wzruszającą opowieścią o tragicznych losach rodziny - hołdem dla ukochanej prababci, ale także czymś wykraczającym poza ramy teatru, stając się jego esencją i czystą sceniczną magią.
Sama dedykacja rozpoczynająca spektakl już jest wzruszająca, choć mogło się wydawać, że zapowiada naiwną dziecięcą laurkę, pewnie uroczą, ale pozbawioną głębszej myśli. Aktorka jednak już na wstępie wyprowadza widzów z błędu, wkraczając do krainy teatru obrzędowego, rozdmuchując mąkę, która zostaje jeszcze długo w powietrzu i przypomina dawne ludowe rytuały przywoływania duchów. Z lekkością i uśmiechem rozmawia z babcią, mistrzowsko operując głosem, tak, że nigdy nie mamy wątpliwości kto jest kim, w którym momencie. Tak straszne wojenne losy, które prezentuje, wystarczyłyby na podstawę dla długiego, ciężkiego spektaklu, jednak Julia Eisenbardt opowiada o nich z lekkością i humorem. Nie ma się jednak wrażenia, że to prosty kontrast, a mądra i świadoma decyzja - wszak bohaterka opowiada o swojej młodości, jakkolwiek traumatycznej, jednak niepozbawionej pięknych chwil. Aktorka w pewnym momencie porzuca postać i zamienia się w dziadka, taksówkarza zamordowanego przez dwóch nastolatków. Gdy głos starszej kobiety z offu bardzo dokładnie zdaje relację z bestialskiego morderstwa, Julia stara się za wszelką cenę zagłuszyć ją białym śpiewem… Wołająca o pomstę do nieba, pełna bólu i niezgody wnuczka opłakująca śmierć dziadka - jej głos dudni niczym dzwon, a jego echo - silniejsze niż wszystkie zbrodnie tego świata. Absolutnie niezwykła scena, niemalże kulminacja… ale spektakl się na tym nie kończy. Po tym następuje monolog kontynuujący niekończące się pasmo tragedii w rodzinie, przedwczesne śmierci - pomarnowane życia, które nigdy nie mogły zostać w pełni przeżyte. Julia zadaje pytanie, co się dzieje z resztą tych żyć - myślami, które nigdy nie miały szansy być pomyślane… Babcia jest przerażona obecnością wywołanych zjaw, ale Julia ją uspokaja. “To nie złe duchy nas otaczają, jeno dusze ludzi, którzy zmarli przed czasem... Przyglądają się przysłuchują wszystkiemu co robimy i co mówimy.” Potem zamyka spektakl klamrą i śpiewając, znów wyrzuca mąkę, a odchodząc zostawia widzów w kompletnej emocjonalnej rozsypce. Zostaje tylko jej głos niknący w oddali i odciśnięte ślady w bieli.
“Co by się nie pomarnowało” jest scenicznym diamentem, delikatnie niedoszlifowanym, ale to tylko sprawia, że jeszcze rzadszym i oryginalniejszym. Julia Eisebardt zachwyca luzem, piękną szczerością, która w normalnym przypadku mogłaby nawet irytować (szczególnie jeśli ktoś nie lubi religijnych i ludowych klimatów), jednak tutaj nie ma takiej możliwości - każde słowo, jakie mówi ze sceny jest naznaczone “ciężarem wieków”, a jednocześnie lekkie jak piórko. Granie całego spektaklu z taką wrażliwością, niemalże z trzewi… rzadko widzi się taki talent, w tak młodym wieku. A co najważniejsze, Julia kieruje nie tylko emocjami widza, ale i myślami - jestem przekonany, że każdy wspominał swoich tragicznie zmarłych bliskich i ich “pomarnowanych”, skończonych za wcześnie życiach. Niewiarygodne, że robi to tylko sobą i swoim wspaniałym głosem. Do dyspozycji na scenie ma niewiele - właściwie scenografią są tylko drzwi z boku sceny, które jeszcze dodają tajemnicy, ewokują jakąś liminalność, graniczność przestrzeni - oddzielając nas od Tajemnicy. Nie ma też literackiego pierwowzoru, którym mogłaby się podeprzeć - to jedyny spektakl autorski zaprezentowany na tej edycji Festiwalu “Sam na scenie”.
“Co by się nie pomarnowało” jest jednym z tych spektakli, które nie zostały stworzone po to, by wygrywać nagrody - porusza zbyt ważny i uniwersalny temat, choć oparto go na niezwykle osobistej historii aktorki.